Recenzja
Początek…
Serwis internetowy poświęcony serialowi „Z Archiwum X” prowadzę już od ponad
pięciu lat. Serial oglądam niemal od początku, jak tylko pojawił się w polskiej
telewizji. Chodziłem do podstawówki, byłem dzieciakiem, a po tym jak mama
zapoznała się z treściami produkcji każdy odcinek nagrywałem na video, by
później po kryjomu móc go obejrzeć. Czasem w niemniejszej konspiracji, jaka była
przedstawiana na ekranie.
Czas płynie bardzo szybko. Doczekałem się już dziewięciu sezonów serialu,
pełnometrażowego filmu, gier komputerowych, muzyki, encyklopedii, setki gadżetów
i wiele, wiele innych. Gdy wydawało się, że to już koniec pojawiła się
informacja o kolejnym filmie o roboczym tytule „Done One”. Kilka miesięcy
później nazwa ewoluowała w „I Want to Believe”, a twórcy podali datę premiery
swojego dzieła – 25 lipca 2008. To dzisiejsza data. Właśnie wróciłem do domu z
kina…
Archiwum po latach.
Nie muszę chyba tłumaczyć, jak ważny był dzisiejszy dzień dla kogoś takiego jak
ja. Od początku sądziłem, że film nie wzbudzi większego popytu, ale dmuchając na
zimne bilet zarezerwowałem na dzień przed premierą. Kiedy dzisiaj w południe
wskoczyłem do kina by odebrać bilet, już w wejściu zagadnął mnie pewien
młodzieniec. Ku mojemu zdziwieniu, poprosił, abym kupił mu wejściówkę, bo jak
się okazało był zbyt młody, aby na film wejść w sposób nazwijmy to „legalny”.
Gość, który za wszelką cenę chce nabyć bilet na film, na który nie chcą go
wpuścić – pomyślałem. Może moje obawy o frekwencję były bezzasadne?
Po kilku godzinach ponownie pojawiłem się w kinie, tym razem już na seans. W
gąszczu plakatów reklamujących Pandę oraz film o śmiesznym robocie odnalazłem
ten właściwy, czyli z agentami Mulderem i Scully. Promocja dość lipna –
stwierdziłem. Bardziej jednak przerażał mnie plakat „The X-Files: I Want to
Believe”. W dobie niemal nieograniczonych możliwości grafików komputerowych
przedstawić coś podobnego zakrawa według mnie na skandal.
W końcu nadal dobrej myśli wszedłem na salę. Nie zdziwiłem się, byłem na to
przygotowany – licząc razem ze mną, 15 osób…
Agenci.
Po przebrnięciu przez piętnastominutowe pasmo reklam, byłem gotowy na seans,
film się zaczął. Tu już pierwsza niespodzianka - brak typowego dla wszystkich
produkcji spod znaku x prologu. Pierwsza na ekranie pojawiła się Scully. Ciekawe
ruchy kamerą spowodowały, że jej twarz ukazała się dopiero po kilkunastu
sekundach. To wciąż Gillian Anderson, ale to już nie Dana Scully. Podobnie
sprawa wygląda z serialowym Foxem Mulderem. Zmarszczki w okolicach oczu, obfity
zarost w postaci wąsów i brody. Może to nie sytuacja, która miała miejsce w
odcinku „Dod Kalm”, ale widać, że postępujący czas nie oszczędził aktorów.
Mulder i Scully to już nie agenci specjalni FBI. Pierwszy wygląda na
emerytowanego dziwaka, który w zakątku swojego zabałaganionego pokoju nie wie co
zrobić z czasem. Dana natomiast to wybitny lekarz, który swoimi pionierskimi
metodami próbuje pomóc ciężko chorym pacjentom.
Zapomnijcie o broni palnej, legitymacjach służbowych, dobrze skrojonych
garniturach i garsonkach. Stare dobre czasy wydziału Archiwum X minęły
bezpowrotnie, Mulder i Scully w prowadzone śledztwo zostają zaangażowani jedynie
w roli ekspertów, którzy mają pomóc pracującym w FBI agentom.
To bardzo przykre, ale nie dysponują oni dawnymi przywilejami. Nie zatrzymują
się w przydrożnych motelach. Nie mają samochodów służbowych. Mulder porywa się
na ściganych przestępców z kluczem francuskim w rękach!
Gdzie podziała się Dana Scully?
Kiedyś Grzegorz Ciechowski śpiewał: „Gdzie wszyscy moi przyjaciele”? Ja dzisiaj
na pewno śpiewać nie będę, ale zapytam: „Gdzie jest Scully”? Najzagorzalsi fani
serialu mogą mnie teraz zjeść, ale ja w „The X-Files: I Want to Believe”
rudowłosej agentki nie widziałem. Obejrzałem zmagania Gillian Anderson, która
jedynie próbowała udawać Scully. I nie mam na myśli tutaj wyglądu zewnętrznego
aktorki (choć do niego też można by się przyczepić), ale sposób w jaki zagrała
tę rolę. Według mnie była na tyle nieprzekonywująca, że kiedy w jednej scenie
stanęła przed komisją i wycedziła swoje imię i nazwisko sprawiała wrażenie,
jakby to ktoś z ekipy zmusił ją do ponownego wcielenia się w Danę. To bardzo
przykre, Duchovny potrafił zagrać „Muldera po latach”. Choć i to nie było
zachowanie znane z serialu, po kilkunastu minutach zdążyłem się przyzwyczaić.
Nowa, „stara” Scully mnie nie przekonuje.
„Si psi” … czyli podaj skalpel.
Głównym terenem działań jest zachodnia Wirginia. Mulder i Scully zostają
poproszeni o pomoc w sprawie odnalezienia zaginionej agentki federalnej. FBI
wierzy, że doświadczeni byli pracownicy wydziału trudniącego się zjawiskami
paranormalnymi znajdą wspólny język ze wcześniej zaangażowanym w śledztwo
jasnowidzem. Jak się później okazuje w grę wchodzą eksperymenty z ludzkim
ciałem, za które odpowiedzialność ponoszą Rosjanie. Nie myślcie jednak, że to
towarzysze podobni do tych z odcinka „Tunguska”. Tu wydaje się być wszystko
bardzo bezpłciowe.
To nie jest kolejne dochodzenie.
Agenci prowadzący dochodzenie to Mosley Drummy (bardzo dobrze wszystkim znany
raper Xzibit) oraz Dakota Whitney (Amanda Peet). To oni kierują akcją i to od
nich zależy tok postępowania. Mulder i Scully są zaangażowani w śledztwo, ale w
dość dziwnej roli. To bardzo „niexfilesowe”, ale w filmie nie ma ani jednego
przesłuchania. Niemal do samego końca nie ma podejrzanego. Dopiero pod koniec w
ogóle dowiadujemy się o co w tym wszystkim chodzi.
Akcja podzielona jest na dwa główne wątki. Jeden dotyczy odnalezienia zaginionej
agentki, drugi to walka Scully ze śmiertelną chorobą mózgu małego chłopca.
Trochę to chaotyczne, ale agentka w pewnym momencie porzuca śledztwo, mimo, że
to właśnie ona wciągnęła w nie dawnego partnera.
Chcę wierzyć.
Nowy film The X-Files miał tchnąć we mnie wiarę, siłę na to, by z jeszcze
większym zaangażowaniem myśleć o rozwoju prowadzonego przeze mnie serwisu
poświęconego serialowi. Po tym co zobaczyłem w kinie targa mną jedynie smutek. I
to nie z powodu, że film był tylko przeciętny, ale fakt, że czas płynie
nieubłagalnie. Nic nie trwa wiecznie, oto przesłanie, które trafiło do mnie
najcelniej. Cały czas w pamięci mam żywiołowego Muldera, rzucającego śmiesznymi
tekstami faceta, doskonałego i błyskotliwego agenta. W „I Want to Believe” tego
nie było. Duchowny w tym filmie to już nie agent FBI Mulder, tylko zwyczajny
Mulder. Scully natomiast to „doktor Scully”.
Nic już nie będzie jak dawniej. Najnowsze dzieło musiało zmierzyć się nie tylko
z legendą serialu, ale również z nieubłagalnie postępującym czasem. Szczerze, po
wyjściu z kina byłem wściekły na Cartera za odebranie „Z Archiwum X” klimatu.
Kiedy jednak wróciłem do domu i spojrzałem w lustro, nie dojrzałem już w nim
dzieciaka, który w obawie przed rodzicami oglądał „archiwum” na video. Nic nie
jest takie jak kiedyś.
Wystarczająca rekomendacja.
Chris Carter, ojciec sukcesu serialu dokonał rzeczy niezwykłej. Po kilku latach
zebrał starą ekipę i nakręcił film o agentach, których losy już dawno temu stały
się legendą. „The X-Files: I Want to Believe” można rozpatrywać na dwa sposoby.
Po jednej stronie stoi widz, który z ciekawości przeszedł się do kina, który nie
zna historii Muldera i Scully z serialu telewizyjnego. Dla niego z pewnością
film nie będzie dziełem sztuki, gdyż nie ma w nim napiętej akcji, czy
nieprzewidywalnych zwrotów akcji.
Inaczej spojrzy na wszystko fan serialu, który losy agentów zna od podszewki.
Doszuka się wielu smaczków i nawiązań do niektórych odcinków. Gdy usłyszy
nazwisko „Clyde Bruckman” na pewno przejdą go ciarki, poczuje klimat starych
odcinków, czego na pewno nie uświadczy „zwykły widz”.
Mimo, że Mulder nie pracuje już w swoim gabinecie w FBI, jego pokój nadal
przypomina ten z serialu. Na ścianie nadal wisi plakat z hasłem „I WANT TO
BELIEVE”, a na drzwiach zdjęcie z Samanthą. To wszystko elementy, które pobudzą
wyobraźnię widzów, którzy z archiwum x mają trochę więcej wspólnego, niż tylko
posiadanie biletu do kina.
To wciąż „Z Archiwum X”, to wciąż David Duchowny i Gillian Anderson grający Foxa
Muldera i Danę Scully. To wystarczy, aby film uznać za sukces.